Michał Dagajew – Na Polcon należało jeździć

Kim jesteś i skąd się wziąłeś?

Jestem człowiekiem z planety Ziemia, Miliony lat ewolucji doprowadziły do tego, że się urodziłem.

Do jakich fandomów należysz?

Głównie związanych z fantastyką, fantastyką naukową i fantasy.

Dlaczego akurat to?

Bo tak wyszło, że mnie to bawi.

Jak trafiłeś do aktywnego fandomu?

Gdzieś na początku lat 80-tych (bodaj ’82 czy ’83), kolega ze szkoły zaciągnął mnie do ówczesnego Klubu „Medyków” na Polu Mokotowskim (obecnie jest tam Pub Lolek), na spotkanie warszawskiego oddziału PSMF (Polskie Stowarzyszenie Miłośników Fantastyki) „SFera”. i tak już zostało, w każdy czwartek jeździłem jako młody fan chłonąć rozmowy i oglądać filmy. Z czasem poznawałem coraz więcej ludzi i zawiązywały się znajomości – tak trafiłem m. in. do Klubu TFUrców (przez duże TFU) i na pierwsze imprezy fandomowe, bodaj mój pierwszy konwent to był przegląd filmów fantastycznych w Świnoujściu – organizowany przez klub Wąż Morski (szefem był Janusz Maksymowicz ZTCP) a potem już poszło z górki, Walne PSMF w Zielonej Górze, Stalkon w Olsztynie, organizacja Polconu w Warszawie (1987), potem kilkuletnia przerwa na obowiązkową służbę wojskową.
Anegdotka z 1988 roku, we wrześniu zameldowałem się w Grudziądzu aby odbyć OSW, pod koniec listopada czy na początku grudnia (to było już po egzaminach na specjalistę i tuż przed rozesłaniem nas – poborowych – do jednostek) wezwał mnie do siebie jeden z wyższych oficerów jednostki (jak się później okazało – szef kontrwywiadu w jednostce).

Spotkanie było dziwne bo zaproponował mi kawę i takie tam, w trakcie rozmowy zapytał czy znam kogoś w Marynarce Wojennej (sam odbywałem służbę w Wojskach Lotniczych) a dokładniej w Akademii Marynarki Wojennej. Skojarzyłem, że chodziło o Krzysia Papierkowskiego, który wtedy był wykładowcą w AMW (znaliśmy się ze konwentów – Krzyś był założycielem GKF, wcześniej działał w Gdańskim oddziale PSMF „Collaps”). Okazało się, że Papier (tak go nazywaliśmy) wysłał drogą oficjalną na oficjalnych kwitach AMW prośbę o oddelegowanie mnie do Gdańska w celu organizacji imprezy kulturalno-oświatowej pod nazwą „Nordcon”, która (wg pisma) beze mnie by się nie odbyła. Potem była zmiana ustroju i mnóstwo zawirowań i ostatecznie wróciłem na łono fandomu w 1995 – kiedy to Rafał Ziemkiewicz (albo Jarek Grzędowicz) powiedział: „Jedź z nami na uroczyste obchody 10-cio lecia Klubu TFUrców”. Miały się one odbyć na… Nordconie. Potem zacząłem pracować w redakcji „Feniksa” i zacząłem jeździć na konwenty „służbowo”, a potem, jak Feniks upadł, jeździłem już na kilka konwentów rocznie. Miałem swoje stałe imprezy (Nordcon, Polcon, Seminarium Literackie ŚKF, ostatnio doszedł SedeńCON). I tak jest do dziś.

Czym się różnią te imprezy że akurat do nich się najbardziej przywiązałeś?

Zacznijmy od tego, że „wyrastałem” w czasach, kiedy na POLCON należało jeździć, bo była to najważniejsza impreza w roku (ot choćby ze względu na ogłoszenie wyników głosowania na nagrodę Zajdla), nadal uważam że jest to ważna impreza choć zmienił się jej charakter (nic w tym złego, moje pokolenie „wchodziło” w fantastykę w innych czasach – to były książki, filmy video – teraz jest dużo więcej „mediów” i możliwości). Inna sprawa, że wtedy było znacznie mniej imprez. Na przełomie wieku było tyle konwentów, że czasami dzieliliśmy się redakcją kto pojedzie na którą, bo potrafiło być po 2-3 konwenty w weekend i tak w zasadzie przez cały rok 😊

Co do Nordconu, Seminarium i Sedeńconu – sądzę, że to ich formuła, są robione w ośrodku wczasowym, gdzie na punkty programu można pójść w kapciach (co ważne np. w zimie na Nordconie), ograniczona (miejscem w ośrodku) ilość uczestników. Na miejscu jest jedzenie i bar konwentowy gdzie można spędzić mniej interesujące punkty programu, w zasadzie przez te kilka dni konwentu można się nie ruszać z miejsca. Ot przyjemny wypoczynek w gronie starych przyjaciół, którzy niekoniecznie pojawiają się na innych imprezach.

Jak wspominasz pracę w „Feniksie”? Bądź co bądź było to w swoim czasie bardzo ważne dla fantastów czasopismo, a mam wrażenie, że napisano o nim zdecydowanie za mało, może masz jakieś przemyślenia albo anegdoty na jego temat?

To było wariactwo, trafiłem do reakcji (jeszcze u Prószyńskiego) bo potrzebowali składacza (oficjalny tytuł: „redaktor techniczny”), a ja miałem i jakieś doświadczenie i blisko (mieszkałem po przekątnej skrzyżowania gdzie mieściła się firma Prószyński i S-ka). Jak tylko zacząłem, krążyła opowieść o tym, jak to pod nieobecność Grzędowicza – który wyjechał na urlop – „zapętlił” się składacz i korektorka i przez bodaj 2 miesiące numer się nie ukazał bo składacz wysyłał złożony numer do korekty, ta odsyłała z naniesioną korektą, składacz nanosił poprawki i odsyłał do korekty, która robiła kolejną korektę i odsyłała do redakcji gdzie składacz nanosił poprawki i odsyłał do korekty i tak w kółko. W efekcie numer się nie ukazywał a treści były bardzo mocno „skorektowane”, do takiego stopnia, że bodaj w felietonie Kresa wyszło, że autor (Kres) co innego pisze na początku zdania a co innego na końcu i sam sobie przeczy. Z korektorką mieliśmy więcej przygód, bo jednego razu naniosła korektę na pliku worda (innym kolorem) – problem polegał na tym, że podczas „wlewania” do programu do składu tekstu takie wyróżniki jak kolor czcionki się gubią bo są bez znaczenia (teraz można to wychwycić na znacznikach i poprawić np. wyszukiwaniem regularnym – regexp, wtedy nie, tekst po „wlaniu” był czarny). W efekcie do druku poszedł numer z jej notatkami a to były notatki typu „to tłumaczenie jest złe – sprawdzić w oryginale” czy „co autor ma na myśli”. Oczywiście zgodnie z prawami Murphy’ego pierwszą osobą, która to zauważyła, był Mieczysław Prószyński, założyciel i prezes wydawnictwa wydającego wtedy „Feniksa”, czyli Prószyński i S-ka. Bimon (bo taką miał ksywkę) wpadł do pokoju redakcyjnego z pytaniami co jest i dlaczego tak poszedł numer do druku. Po tym jak prześledziliśmy cały proces i znaleźliśmy punk pojawienia się błędu, pamiętam, stwierdził, że musimy zmienić korektę, bo „gdybym nie wiedział że głupota to bym pomyślał że dywersja”. Inna zabawna sytuacja była przy nagrodzonym Zajdlem opowiadaniu Antoniny Liedtke pt „CyberJolly Drim”, po przeczytaniu którego Bimon wpadł do nas i zapytał Jarka czy to dobry wybór, bo czytelnicy nie przebrną przez to opowiadanie – jak się okazało, był w błędzie. Było jeszcze sporo zabawnych zdarzeń, ale to mniej na publikacje, bardziej na opowieści w mniejszym gronie.
A potem zmieniliśmy wydawcę i zaczął nas wydawać Jacek Rodek (wydawnictwo MAG). I tam wydarzały się zupełnie inne historie 😊

Jak obecnie realizujesz swoje zaangażowanie w hobby?

Czytam, biorę udział w głosowaniu na Nagrodę im. Zajdla (jestem jednym z założycieli „Zewu Zajdla”), jestem jednym z elektorów Nagrody im. Żuławskiego.

Czym się dla Ciebie różni głosowanie na Zajdla od głosowania na Żuławia? O ile w ogóle różni się czymkolwiek z perspektywy elektora?

Podstawowa różnica to taka, że na Zajdla głosują fani, to nagroda fanowska, sami zgłaszają książki , sami wybierają nominacje i sami głosują na nagrodzone utwory.
Nagroda Żuławskiego ma zupełnie inna formułę, wybierają do nominacji utwory osoby zaproszone (w jakiś sposób uznane) przez opiekuna nagrody – wcześniej Andrzej Zimniak (pomysłodawca nagrody), obecnie Krzysztof Kietzman. Następnie grono zawodowców (profesorów doktorów wykładowców uniwersyteckich) spośród nominacji wybranych przez elektorów wybierają zdobywcę nagrody.

A poza fandomem – kim jesteś?

Zajmuję się fotografią od lat 80-tych, w latach 90-tych byłem akustykiem w klubie Stodoła, a na co dzień żyję z DTP. Tak że głównie wolne zawody 🙂

Czy te dwie sfery się jakoś przenikają?

Można powiedzieć, że non stop 🙂 Fotografuję na konwentach i składam kilka publikacji klubowych (np. zbiory opowiadań Sekcji Literackiej ŚKF).

Jaką cechę Twojego fandomu uważasz za najcenniejszą?

Otwartość i tolerancję (choć nie lubimy sekty tolkienistów 🙂 ), możliwość poznania fajnych, inteligentnych ludzi, z którymi można pogadać.